Nadszedł czas na podsumowanie najbogatszych jedenastu tygodni mojego życia. Aż nie do pomyślenia, jak wypadkowa wszystkich otaczających ludzi i zdarzeń może zmienić człowieka… Mnie, tak konkretniej. Na lepsze. 🙂
Wyjeżdżając do USA, nie miałam żadnych oczekiwań. Nie miałam też kompletnie pojęcia na co się szykować i powiem Wam, że wcale mnie to nie obchodziło. Czułam się odrętwiała przez wszystko, co się w tamtym czasie działo, byłam przytłoczona. Jaka byłabym zdziwiona, gdyby ktoś mi wtedy pokazał mnie za 11 tygodni… Raczej bym nie uwierzyła, że to ja, a jeśli już, to po latach, a nie tygodniach!
Żaden człowiek siły swojej nie zna,
dopóki jej w potrzebie z siebie nie dobędzie.
Spokojna, spełniona i ubogacona. Najpiękniejszych klejnotów w mojej koronie nie można zmierzyć w karatach. 😉
Przyjaciele
Zdecydowanie mój numer jeden jeśli chodzi o blaski tej przygody. Kurczę, co tu dużo mówić – jak w gównie po szyję, to razem. 😀 Nic tak nie łączy jak ciężka praca… A wyobraźcie sobie jak ludzie się ze sobą zżywają, kiedy nie tylko razem pracują, ale też razem jedzą, wypoczywają, śpią, bawią się, imprezują i podróżują. Do tego oczywiście dramaty, romanse i intrygi, ale jednak zawsze na koniec wychodziło słoneczko. Jeśli obserwowaliście moje snapy, to zauważyliście constans w pojawiających się buźkach: Nina, Aneta, Ewelina, Jordan, Asia, Richi, Anna, Georgia… Tylko kilka imion, które wryły się w moje serduszko tego lata. I wiecie co jest super fajne? To, że jesteśmy tak rozsiani po świecie (no, ekipa z Polski nieszczególnie, ale też 😀 ). Nie mogę się doczekać, żeby ugościć ich u siebie, pokazać im to, co w Polsce (nooo, albo w Lublinie czy Olsztynie) najfajniejsze i też odwiedzić ich strony. Zawsze chciałam mieć porządnego kopniaka do podróżowania i teraz go mam. 🙂
Obycie ze zwierzętami
To była bardzo istotna kwestia, kiedy decydowałam się na wyjazd. Moje studia to ciężki kawałek chleba, a profesorowie raczej nie słyną z ustępowania studentom na ich widzimisię. Jednak moje stanowisko specjalisty od zwierząt gospodarskich otworzyło tę furteczkę z tabliczką „jak pojadę, to czegoś się w końcu nauczę”, dlatego też podwójnie zależało mi na tym, aby wynieść nieco nauki stricte weterynaryjnej – żeby nie zawieść oczekiwań prowadzących (nie żeby im jakoś szczególnie zależało, ale jak już mi dali zielone światło przy przekładaniu terminów, to głupio by było nie udowodnić słuszności dania mi szansy, nie?). No i powiem Wam, że nie łatwo byłoby mi znaleźć takie miejsce, gdzie w 3 miesiące nauczyłabym się obsługi zwierząt takich jak gekon, pyton, żaba, fretka aż po świnki wietnamskie, kury i kaczki. Tego inwentarzu było jeszcze więcej, ale o co mi chodzi, to ta różnorodność, która niosła też za sobą różnorodne problemy i wyzwania. Dzisiaj mogę powiedzieć: wyprowadzałam na smyczy na spacer lamy i kozy, kąpałam węża, przycinałam kopytka owieczkom i myłam zęby fretkom.
Pewność siebie
Nawet nie wiem do końca jak to tłumaczyć, ale w końcu poczułam się piękna i wartościowa. Niezależnie od tego, czy odstrzelona na imprezę, czy upocona i uwalona sianem po dniu pracy na farmie, czy nawet pokryta błotem od góry do dołu. Co najważniejsze – wyłącznie dzięki sobie samej. Nikt, żaden facet, nie musiał mnie komplementować… Chociaż i tak było. 😉 Może to kwestia odcięcia się od negatywów przeszłości? Nie wiem, pewnie też. Wiem za to, że kiedy pojawił się ktoś, kto teraz jest ważny w moim życiu, zobaczyłam w jego oczach tę osobę, którą zawsze chciałam się stać. Widzi i ceni we mnie to, co sama uważam za najlepsze i z czego jestem dumna. Jednak najpierw to ja musiałam poczuć się wspaniale sama ze sobą. Najwyraźniej zmianę widać na zewnątrz. 🙂 Wiem, czego chcę, a czego nie (czasami dla kobiety to drugie jest nawet istotniejsze, nie?). Czuję się wzmocniona jak nigdy wcześniej.
Dochodzą do tego też takie kwestie jak to, że wiem, że mój angielski wymiata, świetnie prowadzę zajęcia, dzieciaki lubią ze mną pracować i darzą mnie zaufaniem i sympatią, potrafię przejąć kontrolę nad kryzysowymi sytuacjami, jestem dobrym organizatorem i mam niezawodną orientację w terenie. No naprawdę mogę powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona i nie pozwolę nikomu mi wmówić, że powinno być inaczej. Wrócił mi grunt pod nogi. 😉
Wewnętrzny spokój
Termin wyjazdu umiejscowił się jednocześnie w najgorszym i najlepszym czasie. To był moment, kiedy moje problemy w każdej możliwej sferze życia sięgały apogeum. Na studiach miałam ciężką orkę, zdając jednocześnie końcowe kolokwia i egzaminy, mając tych przyjemności po 11 w tygodniu. Skończyło się to sporym sukcesem (za wyjątkiem jednego przedmiotu, który muszę powtarzać), ale okupionym ogromnym stresem. Życie osobiste mi się posypało w tym samym momencie i nie umiałam odnaleźć się w nowej sytuacji. Miałam serdecznie dosyć. Jednocześnie szukałam ucieczki z sytuacji i bardzo chciałam też walczyć… Współlokatorki wspominają mnie jako wrak człowieka z tamtego czasu, z papierosem w jednej ręce i puszką energetyka w drugiej. Nie jadłam, nie spałam, płakałam i się nakręcałam. To był absolutny koszmar. W samolocie też płakałam i tylko pilnowałam, żeby nikt nie widział. Ba, pierwszy tydzień na campie przeryczałam w lesie. Jednak z czasem… Podniosłam się. Otaczająca natura, cudowni ludzie i grafik wypełniony po brzegi okazały się skuteczniejsze niż sesja u terapeuty. Nawet nie zorientowałam się, kiedy zapomniałam o problemach, które zostały 7 tysięcy kilometrów dalej. Odżyłam, otworzyłam się na nowe rzeczy i nowych ludzi. Dosyć szybko poczułam, że się zregenerowałam, a nawet stałam się silniejsza i lepsza niż kiedykolwiek wcześniej oraz gotowa by stawić czoła nowej sytuacji i nowym wyzwaniom po powrocie do Polski. Kiedy żegnałam się i dziękowałam dyrektorom campu, powiedziałam im: przyjeżdżając, byłam w rozsypce, a wyjeżdżam ze spokojem ducha. Kazimierz Wielki na całego. 😉
W życiu nie chodzi o to jak mocno możesz uderzyć,
ale o to jak mocno możesz dostać i dalej iść do przodu.
🙂